środa, 18 maja 2016

Rozdział I

Gilan w duchu dziękował Crowleyowi, że zwiadowcze płaszcze są takie wytrzymałe. Niedawno wpakował się w jakiś gęstszy las, w którym nie brakowało cierni, chaszczy i ostrych gałęzi, które stale zahaczały o jego okrycie. Potrafił docenić, że gdyby nie dowódca korpusu, jego ubranie pewnie już dawno leżałoby w strzępach na wilgotnej ziemi, a skóra byłaby poobdzierana i pełna ran.
Odkąd jakaś wariatka zaczęła opowiadać mu o magii, porwaniu ojca i przyjaciół oraz rudych wiedźmach, które próbują wszystkich spalić za pomocą wielkich kul ognia, dodatkowo twierdząc, że jeszcze niedawno w to wszystko wierzył, minęły już dobre cztery godziny. W tym czasie stale przesuwał się na północ. Wybrał ten kierunek instynktownie, bo to właśnie na północy znajdowało się Norgate, lenno, w którym stała jego zwiadowcza chatka.
Aktualnie nie miał pojęcia, w jakim dokładnie miejscu się znajduje, choć rodzaj lasu wskazywał, że przebywa gdzieś na południu Araluenu. To oznaczało, że aby wrócić do domu będzie musiał przebyć spory kawał drogi.
Najpierw jednak powinien dotrzeć do jakiegoś miasteczka lub wioski, aby zorientować się, gdzie obecnie przebywa. A póki co nie okazało się to łatwym zadaniem. Ciernie stawały się coraz bardziej uciążliwe, bo niekiedy zahaczały mu o twarz – jedyną nieosłoniętą część ciała, a on sam zaczął się męczyć, musząc co chwilę omijać co większe kępy chaszczy.
Dodatkowo nękała go myśl, że ta wariatka z domu, z którego uciekł, może chcieć go gonić. Wolał nie mieć z nią jakiejkolwiek styczności, dlatego nie pozwalał sobie i Blazowi, który podążał za nim, na choćby najmniejszy odpoczynek.
A więc pozostawało mu tylko mieć nadzieję, że jakieś miasteczko znajduje się dość blisko tej wstrętnej puszczy i że w najbliższym czasie do niego trafi.
Przez całą drogę Gilanowi towarzyszyły nieprzeniknione ciemności – choć zwiadowca miał dobry wzrok, musiał go mocno wytężać, aby cokolwiek tutaj dojrzeć – teraz natomiast przez gęstwinę pnączy i liści siłą zaczęły przedzierać się drobne promyki słońca. Nie żeby zrobiło się jasno – co to, to nie. Zwykły człowiek o przeciętnym wzroku nadal nie zobaczyłby tutaj nic. Dla Gilana jednak taka ilość światła wystarczyła, aby mógł przyspieszyć trochę swoje tempo.
Zauważył także, że ilość kłujących cierni i chaszczy, wczepiających się w ubranie, znacznie malała. Musiał wychodzić już z tej gorszej i trudniejszej do przebycia części lasu. W samą porę, bo jego cierpliwość do ciągłego odplątywania się z zarośli powoli zaczynała się kończyć. A trzeba zaznaczyć, że cierpliwość zwiadowców jest przecież legendarnie wytrzymała.
Wziął głęboki wdech, ponieważ jego stopa po raz kolejny zaczepiła się o jakieś pnącze. Miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie. Za wszelką cenę chciał już się dostać do tego miasteczka, bo to oznaczało koniec jego męki. Ale oczywiście żadna oznaka cywilizacji nie pojawiała się na horyzoncie. Bo przecież nie można było założyć żadnej wioski trochę bliżej tego przeklętego miejsca.
Przynajmniej opuścił już tę najbardziej męczącą partię lasu.
Szedł jeszcze z pół godziny, kiedy do jego nosa wdarł się całkiem inny zapach – zapach, którego wyczekiwał już od prawie pięciu godzin, zapach, towarzyszący zwykle osadom i miastom, zwykły zapach bytności ludzkiej.
Od razu przyśpieszył kroku. Chciał dostać się tam jak najszybciej, zwłaszcza, że aromat palących się ognisk od razu zaostrzył jego głód. Już nie przejmował się tym, że czasami wokół jego ręki owijały się pnącza – przedzierał się przez las w wyjątkowo szybkim tempie.
Po chwili przyśpieszył je jeszcze bardziej, bo las ponownie zaczął się przerzedzać. Teraz można się było po nim normalnie poruszać. Nie istniało już ryzyko, że zapląta się w jakieś bardziej kapryśne zarośla, ponieważ te czepiające się ubrań, zniknęły już całkiem.
Przeszedł do biegu. A biegł całkiem bezgłośnie – instynktownie omijał suche patyki, które pod jego stopą mogłyby złamać się z trzaskiem, unikał zwisających gałęzi, które przez jego dotyk mogłyby zaszeleścić zdradziecko. W takim lesie czuł się pewnie, jakby był jego sprzymierzeńcem.
Wskoczył na grzbiet Blaze’a, aby nie męczyć się nadto. Jego koń odznaczał się wyjątkową wytrzymałością; Gilan był pewien, że dla niego przeprawa przez las była malutką błahostką.
Już po chwili przed nimi pojawiło się tak długo wyczekiwane miasto. Nie należało do największych, ale nie było też małe. Gilan już kiedyś tutaj gościł  – poznawał to kamienne ogrodzenie, tą wysoką wieżę kościoła i mały zameczek, stojący w samym centrum. W tym to mieście mieszkała teraz Marge, znajoma, z którą widział się ostatnio kilka lat temu.
Miał wielkie szczęście – Marge pewnie dobrze go ugości.
– Czeka nas pyszna kolacja i wygodne posłanie  – odezwał się radośnie do Blaza, na co koń potrząsnął radośnie głową.

~~~~~~~~~

            W mieście nie pachniało zbyt ładnie, ale dało się przyzwyczaić. Już po chwili Gilan nie zwracał uwagi na odór ścieków, które spływały bokami mniejszych uliczek, a nauczył się wychwytywać tylko piękny zapach przygotowywanych na ulicach potraw.
            Problemem okazało się dotarcie do domu Marge. Gilan całkiem zapomniał, w której części miasta się znajdywał. Dlatego minęło trochę czasu, zanim się tam dostał. Informacje o jej miejscu zamieszkania otrzymał od jakiejś staruszki, siedzącej na kawałku drzewa i pilnującej swojego wnuka. Musiała chyba bardzo lubić Marge, bo kiedy Gilan o niej wspomniał, na pomarszczonej twarzy kobiety od razu pojawił się uśmiech.
            Dzięki staruszce odnalezienie drogi od razu stało się łatwiejsze, a pod domem Marge znalazł się po niecałych pięciu minutach.
            Musiał znajdować się na uboczu miasta, bo było tutaj dużo ciszej niż wokół głównej ulicy. Kupcy nie nawoływali do siebie i nie obrzucali się swoimi produktami, na środku drogi nie bawiło się aż tak dużo dzieciaków, a tłum ludzi, którego wcześniej Gilan nie mógł uniknąć, tutaj najwyraźniej nie dotarł.
            Drzwi frontowe domu Marge stały otworem, więc zapukał i nie czekając na odpowiedź, od razu wszedł do środka.
            To był błąd. Zanim zdążył wykonać choćby jeden ruch, ktoś wpakował mu łokieć w brzuch, a zaraz potem przyparł go do ściany, żeby ponownie się na niego zamierzyć. Gilan zdołał uniknąć kolejnego ciosu, tym razem wymierzonego w jego głowę. Wyrwał się z uścisku napastnika i cofnął kilka kroków, aby dać sobie czas na wyciągnięcie obu noży.
            Zanim jednak udało mu się to zrobić, ktoś ponownie rzucił się na niego – tym razem jednak nie z zamiarem ataku. Gilan widział tylko gęstą burzę blond loków, która przywarła do niego mocno i głośno przepraszała za swoją pomyłkę.
            Po chwili Marge oderwała się od niego i wybuchnęła głośnym śmiechem.
            – Masz nierówno pod sufitem – westchnął Gilan, przyglądając się dziewczynie. – Każdego gościa tak witasz?
            Gilan stwierdził, że Marge bardzo zmieniła się od tych czterech lat, podczas których się nie widzieli. Dziewczyna miała wtedy siedemnaście lat, jej uroda była jeszcze bardziej dziecięca. I choć nadal zarażała dobrym humorem wszystkich dookoła i cała emanowała radością i energią, Gilanowi wydawało się, że teraz jakby potrafiła ją okiełznać, kontrolować.
            Zmieniła się jej sylwetka, twarz, zmieniły się oczy, zmienił się nawet głos, ale jedna rzecz pozostała taka sama – niesforne blond loki nadal rozsypywały się na wszystkie strony, zajmując większą część pomieszczenia.
            – Nie wszystkich – wydyszała, kiedy udało jej się trochę uspokoić. – Tylko tych, którzy wydają się Genevie podejrzani i wchodzą do mojego domu nieproszeni.
            – Kim jest Genevie? – spytał Gilan, marszcząc brwi.
            – To ta staruszka, której pytałeś się o drogę do mnie. Widocznie nie poznała w tobie zwiadowcy, ma dość mocne problemy z pamięcią, więc mogła nie skojarzyć łuku i płaszcza zwiadowczego z twoją profesją.
Chwilę stali w miejscu, przyglądając się sobie i nic nie mówiąc. Po chwili jednak Marge potrząsnęła głową, jakby przypominając sobie, że przecież należałoby zaprosić gościa do środka. Gilana posadziła na krześle w kuchni i od razu na stole położyła mu talerz z zupą.
Także i ona dosiadła się do stołu.
Już od dawna Gilanowi nic tak nie smakowało. Zupa była wyśmienita. Nie dość, że wypełniała pusty brzuch, to jeszcze dodatkowo przyjemnie rozgrzewała.
Póki zwiadowca nie skończył jeść, Marge nie zadawała pytań. Musiała widzieć, jaki jest głodny i zmęczony. Gilan włożył sobie do ust ostatnią łyżkę i z zadowoleniem westchnął, wyciągając się na krześle.
–  Ty robiłaś? Była pyszna –  odezwał się.
Marge zaśmiała się szczerze i pokręciła głową.
–  Nie wiem, czy pamiętasz, ale kiedy ostatnio próbowałam przy tobie zrobić potrawkę, to ją spaliłam – zaśmiała się. – To zasługa Genevie. Ona przynosi mi zupę, ja jej upolowane zwierzęta.
Gilan pokiwał ze zrozumieniem głową.
– A ty co tu robisz? Jesteś na wakacjach  i wpadłeś odwiedzić swoją koleżankę z dawnych lat? – spytała Marge, a ironia, którą jej głos aż ociekał, wyraźnie wskazywała, że w takie głupie wyjaśnienia nie uwierzy. Na pewno nie po tym, jak miała okazję obejrzeć fatalny wygląd zwiadowcy i jego poniszczone ubranie.
Gilan zastanowił się chwilę. Znał Marge bardzo dobrze, wiedział, że jest godną zaufania osobą, więc dlaczego miałby się jej nie zwierzyć z wszystkiego, co zaszło tego dnia? Biorąc pod uwagę także fakt, że miał ochotę się komuś wygadać, ten pomysł nie wydawał się taki zły. Bo w sumie co mogło być złego w niestabilnej emocjonalnie wariatce, która go dzisiaj naszła?
– Zostałem porwany i uciekłem, a że nie miałem się gdzie podziać, przyszedłem do ciebie prosić cię o pomoc – powiedział, wzruszając ramionami, a kiedy zauważył pytające wyraz twarzy Marge, ciągnął dalej: – Obudziłem się w jakimś ciemnym i mrocznym domu. Przyszła do mnie niezrównoważona psychicznie kobieta, która zaczęła mi opowiadać brednie o tym, że mój ojciec i przyjaciele mieliby być rzekomo porwani, o jakiś rudych wiedźmach, czarnoksiężnikach, mieczu, którego muszę pilnować i informacjach, których nie mogę zdradzić.
Marge spoglądała przez chwilę na niego, próbując z jego twarzy wyczytać jakiekolwiek oznaki żartu lub kłamstwa, ale Gilan był całkiem spokojny i wyjątkowo jak na niego poważny – nic nie zdradzało, że to wszystko miałoby być nieprawdą.
Westchnęła głęboko, głowiąc się, dlaczego ten zwiadowca zawsze musi przybywać do niej z takimi rewelacjami.
– Nie wierzysz? – spytał Gilan, zapewne dostrzegając niemałe zdezorientowanie malujące się na jej twarzy.
– Nie – zaprzeczyła. – Zastanawiam się, dlaczego zawsze ciągniesz za sobą kupę kłopotów i za jakie grzechy, zawsze przychodzisz z tym do mnie – zaśmiała się głośno.
– I tak zareagowałaś lepiej niż ostatnio.
– Zdążyłam się przyzwyczaić.
Uśmiechnęli się, wspominając dawne czasy, w których musieli walczyć ze Skottami i przeszkodzić im w zdobyciu wyjątkowo groźnej włóczni. Byli wtedy ze sobą bardzo blisko. Żaden z nich nie wiedział, dlaczego ich drogi się rozeszły, chociaż spędzili ze sobą tyle czasu, tyle razem przeżyli. Nie mieli pojęcia, dlaczego nie skontaktowali się ze sobą listownie po tym, jak Gilan odszedł na północ, a Marge na wschód. Żaden nawet nie domyślał się, dlaczego nie odwiedzili się nawzajem, choć mieli do tego tyle okazji – a teraz bardzo tego żałowali, bo zauważyli, jak dużo stracili przez te parę lat, podczas których nie zamienili ze sobą choćby słowa.
Zza okna dobiegł ich wesoły pisk dziecka. Marge otrząsnęła się z tych myśli i wstała od stołu. Krzesło zaszurało o podłogę. Skrzywiła się – nieprzyjemny dźwięk wywołał gęsią skórkę na jej ręce.
– Jesteś jeszcze głodny? – spytała z naprawdę szerokim uśmiechem, na co Gilan pokiwał głową, a na jego twarzy wykwitł, o ile to możliwe, uśmiech jeszcze szerszy.
Wyszli z domku w ciągu pięciu minut, nie dając zwiadowcy czasu na powyciąganie gałązek i lisków ze swoich włosów. Musiał się pogodzić z faktem, że będzie musiał zrobić to w drodze do gospody, do której prowadziła go teraz Marge.
Kiedy wyszli na główną ulicę, w ruch poszły ich łokcie, którymi musieli z całej siły roztrącić tłum pchający ich w złą stronę. W pewnym momencie Gilan musiał uchylić się nawet przed cuchnącą rybą, która szybowała przez całą szerokość uliczki, aby później uderzyć w nos straganiarza z konkurencji. Zwiadowca stwierdził, że sprzedawca, który rzucił rybę, miał naprawdę dobrego cela, skoro udało mu się z takiej odległości trafić swojego wroga prosto w twarz. Zaraz potem odbił się od niego jakiś chłopczyk, bawiący się wesoło ze swoimi kolegami. Dziecko przyglądało mu się przez chwilę z ciekawością i trochę jakby lękiem, ale kiedy zobaczyło Marge od razu się uśmiechnęło.
– Leć, mały, do Genevie i powiedz jej, że mięso przyniosę jutro nad ranem – zawołała do chłopczyka, zanim zdążył odbiec. – Wnuk Genevie. Albo prawnuk – wyjaśniła Gilanowi, po czym znów zaczęła się przepychać po prąd poruszającego się tłumu.
Po kilku kolejnych unikach przed lecącymi produktami, łokciach wpakowanych w brzuch i żebra oraz brutalnych popchnięciach i zderzeniach znaleźli się w swojej upragnionej oberży.
Pomalowany na zielono, odrapany szyld głosił, że gospoda nazywa się ,,Pod starym kurczakiem”. Gilan zaczął zastanawiać się, dlaczego ktoś nazwał ją w tak mało zachęcający sposób, ale nie kwestionował wyboru Marge. W końcu to ona tutaj mieszkała i ona znała tutejsze okolice – co nie zmieniało faktu, że gdyby był tu sam, na pewno nie postawiłby swojej nogi w tym miejscu.
Kiedy weszli do środka, wrażanie Gilana dotyczące oberży od razu się poprawiło – w ich nozdrza uderzył piękny zapach przygotowywanych posiłków, zaostrzający apetyt i sprawiający, że ślinka napłynęła im do ust. Wnętrze także działało na korzyść gospody. O ile zewnętrzny wygląd niezbyt za nią przemawiał, w środku było całkiem przytulnie. Niski sufit, drewniane ławy i miła, rodzinna atmosfera naprawdę podobały się Gilanowi, który teraz skarcił się w duchu za tak powierzchowną pierwszą ocenę.
– Marge! – wykrzyknął gruby mężczyzna, stojący za barem i wycierający szklanki. Dzięki uśmiechowi rozciągającemu się od ucha do ucha jego oblicze wydawało się naprawdę przyjazne. – Witaj! Co ci tym razem podać?
– Witaj, Gonesie. – Uśmiechnęła się dziewczyna i podeszła do właściciela gospody. – Co dzisiaj polecasz?
Po chwili już siedzieli przy jednej z ław, jedząc pyszną pieczoną jagnięcinę, którą zaoferował im Gones, tłumacząc, że jego żona bardzo się starała, przygotowując ją.
– Naprawdę dobre – powiedział Gilan, połknąwszy kawałek mięsa.
Naraz zwiadowca zmarszczył brwi, w zamyśleniu spoglądając na mężczyznę, który z głośnym hukiem otwieranych drzwi wszedł do oberży. Do środka wpadło trochę świeżego powietrza, przerzedzając gorące opary, które wydostawały się z kuchni szczelinami przy drzwiach. Gilan wysunął trochę szyję, chcąc przyjrzeć się lepiej nowo przybyłemu.
– Coś się stało? – spytała Marge.
– Nie… Po prostu ten mężczyzna był bardzo podobny do twojego taty. – Uśmiechnął się uspokajająco do dziewczyny. – A w ogóle jak tam u niego? Trzyma się?
Wesołość, która do tej pory nie opuszczała dziewczyny, naraz znikła, choć widać było, że Marge bardzo starała się utrzymać choćby jej pozory. Mimo to, Gilan zauważył cień smutku, który przemknął po jej twarzy i błyszczące łzy, które w ekspresowym tempie zebrały się w kącikach jej oczu.
– Zmarł – powiedziała krótko, tak aby Gilan wiedział, że ma nie drążyć tematu.
– Może pokarzesz mi miasto?
Chciał rozluźnić atmosferę, która po wzmiance o Carlu Eddysonie zagęściła się i napięła. Choć wiedział, że to nie jego wina, nie lubił takich momentów, kiedy nieumyślnie pogarszał ludziom nastroje, wkraczając na niezbyt przyjemne tematy.

– Z wielką chęcią – odparła, a Gilan naprawdę ucieszył się, widząc pogodny uśmiech, który znowu zagościł na jej twarzy. 


~~~~~~~~

Witam wszystkich!
Mamy rozdział pierwszy. Przepraszam, że tak długo czekaliście, ale... Dobra nie mam wymówki. 
Mam nadzieję, że wam się spodoba, mimo że z akcją polecimy dopiero w kolejnym :) Zapraszam do komentowania, oceniania, wyrażania opinii, krytykowania i co tam jeszcze chcecie :)
Pozdrowionka,
Bianka!

czwartek, 7 kwietnia 2016

Prolog

Nikt się tego nie spodziewał. Nikomu przez myśl nie przeszło, że Lysander może tak łatwo zostać wyłączony z walki. Z potyczki, która nie miała się odbyć, przynajmniej nie teraz, gdy we dworze znajdowały się tylko cztery osoby. W tym jedna nieprzytomna.
Adriana zacisnęła zęby, uskakując przed lecącym pociskiem. Lilith miała ogień w oczach, a uśmiech szaleńca ozdabiał jej piękną twarzy. Rude kosmyki unosiły się pod wpływem aury, która aż emanowała mocą. Czarownica była we wspaniałej formie w przeciwieństwie do Adriany. Zabójczyni padła na ziemię, unikając kolejnej kuli ognia. Lilith naprawdę musiała uwielbiać to zaklęcie, skoro używała go co chwila. Syknęła, gdy poczuła ból w nadgarstku. Starała się jakoś zamortyzować upadek, ale najwyraźniej źle postawiła rękę na ziemi. Zaklęła, bo to znacznie wpływało na jej sprawność. Nie tak łatwo jest rzucać nożami, gdy całą rękę wręcz paraliżuje ból.
Jednak to nie ona miała najgorzej. Sytuacja Gilana też nie wyglądała kolorowo, ale całkowicie nad nią panował. Walczył kilkanaście metrów dalej z Leonardem, który po odejściu Michaela został dowódcą Genoweńczyków. Na razie ich pojedynek opierał się na łuku i kuszy oraz chowaniu się za drzewami. Ich umiejętności strzeleckie były na podobnym poziomie, a strzały powoli się kończyły, więc niedługo będą musieli przejść do walki bronią białą. Adriana zakładała, że Gilan sobie poradzi. Miał talent do władania mieczem, z czego skwapliwie korzystał.
Największy problem stanowił Alaric. Adriana była pewna, że to tylko kwestia czasu, aż padnie nieprzytomny na ziemię. Mierzenie się Marcusem i Akarianem jednocześnie nikomu nie mogło wyjść na dobre. To i tak cud, że czarodziej się jeszcze trzymał. Lysander miał rację, mężczyzna posiadał prawdziwy talent do magii oraz intuicję, która, jak dotąd, pozwalała mu skutecznie unikać ataków wroga. Jednak na jego twarzy widniało zmęczenie, a w niebieskich oczach gościł ból. Używanie zaklęć wykańczało, tym bardziej, że mierzył się z niezwykle silnym przeciwnikiem.
Dlaczego Lysander dał się tak łatwo wyłączyć się z gry?! Nikt tego nie przewidział. Marcus znalazł starożytny zwój mocy i wysłał go anonimowo przeciwnikowi. A ten co zrobił? Otworzył go, jednocześnie uspokajając wszystkich, że pergamin nie jest niebezpieczny. Miał wieki na zbieranie wiedzy i mądrości, więc jak mógł się tak pomylić? Adriana pamiętała zaskoczenie na twarzach Alarica i Gilana, gdy ze zwoju wystrzeliły cienie i oplotły czarnoksiężnika. Ona sama stała w miejscu, nie mogąc się ruszyć, choć wiedziała, że za chwilę stanie się coś strasznego. I stało się. Alaric stwierdził, że cienie odłączyły duszę Lysandra od ciała. Mógł mu pomóc, ale potrzebował na to chwili. Jednak Marcus zadbał o to, aby czarnowłosy nie miał okazji pomóc przyjacielowi.
Adriana nigdy nie lubiła Lysandra. Irytowało ją w nim wszystko, od czerwonych włosów począwszy, kończąc na kpiącym spojrzeniu diamentowych oczu. Kierował nimi we własnej rozgrywce i wcale tego nie ukrywał. Przynajmniej troszczył się o przyjaciela, dzięki temu dziewczyna była w stanie znieść przebywanie z nim w jednym pokoju. Nawet teraz, choć nieprzytomny, znów przydał się Alaricowi. Bariera, którą otoczył maga kilka miesięcy temu, zatrzymała większość ataków, które były nie do uniknięcia. Chociaż tyle. Jednak Adriana z radością powitałaby przytomnego czarnoksiężnika. Alaric nie poradzi sobie z Marcusem. Na to nie ma szans, tym bardziej, że Akarian także był uciążliwy.
– Ari, skarbie, raczej nie masz czasu, aby rozglądać się po polu bitwy. Ale nie martw się. Spotkasz się ze swoim zwiadowcą i przyjacielem w piekle. Wyślę cię do niego osobiście – irytujący głos Lilith zwrócił jej uwagę. W samą porę, bo czarownica postanowiła zastosować nowe zaklęcie. W jej dłoniach uformował się ognisty łuk, a po chwili pojawiła się też strzała.
Adriana miała dość siły, aby postawić barierę, która odbije pocisk. Nie mogła się opierać na samych unikach i blokowaniu zaklęć. W magii była naprawdę kiepska, choć Angeline i Alaric próbowali ją czegoś nauczyć. Już dawno osiągnęła szczyt swoich umiejętności, jeśli chodzi o czary. Dłużej nie da rady się bronić. Znała Lilith, więc wiedziała, że jest dobra głównie w ofensywie. Jej zaklęcia miały charakter destrukcyjny, nie nadawały się do obrony. Jeśli Adriana chciała wygrać, to musiała przejść do ataku i zmusić Lilith do defensywy.


***
Alaric Carleton był zmęczony. Marzył teraz o jakimś spokojnym miejscu, bez ludzi, pełnym ciszy, gdzie mógłby zregenerować siły i pomyśleć. Chyba jednak za dużo wymagał od bogów, choć nigdy nie oddawał im czci, więc czemu mieliby mu pomagać?
Machnął ręką, odbijając dwa miecze, które posłał w jego kierunku Akarian. Na szczęście najemnik zbyt się nie starał, aby go zabić. Kątem oka obserwował Marcusa, który wykrzykiwał coraz to nowsze zaklęcia. Wszystko działo się tak szybko, że Alaric nie miał szans, aby wymówić jakąś bardziej skomplikowaną formułę.  Mógł jedynie blokować ataki, które i tak były osłabione przez barierę, którą stworzył wokół niego Lysander kilka miesięcy temu. Czarodziej był za to wdzięczny przyjacielowi, ale w pewnym stopniu uważał to za głupotę. Taka ochrona zabierała dużo energii i magii, być może to właśnie poprzez jej stratę, Lysander leżał teraz nieprzytomny we dworze, a oni mieli kłopoty. Nie okłamujmy się, Marcus był na zupełnie innych poziomie, a Alaric nie był dla niego żadnym przeciwnikiem. Nic nieznaczącą przeszkodą, jak już.
Scutum – syknął, tworząc kolejną tarczę, która odbiła następne zaklęcie czarnoksiężnika. Każdy czar był coraz słabszy, a Marcus zdawał się to zauważać, bo na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmiech.
– Akarianie, kochany, zostaw mi naszego przyjaciela. Mam pomysł, który chętnie wprowadzę w życie – rozkazał mag, zwracając się do poplecznika. Zielonowłosy roześmiał się kpiąco, tworząc nad sobą kolejne ostrza. Dosłownie zabójczy najemnik.
– Mam przestać, gdy właśnie znalazłem kogoś wartego uwagi?! Chyba sobie kpisz, sta…
– Milcz, psie! - warknął Marcus, piorunując go wzrokiem. Broń, nad którą dotąd Akarian miał całkowitą władzę, drgnęła. Po chwili wszystkie ostrza dotykały jego gardła, delikatnie przecinając skórę. Mężczyzna zacisnął zęby ze złości, unosząc ręce w geście poddania. Gdy tylko broń zniknęła, prychnął głośno, zarzucił warkoczem jak nadąsana panienka i ruszył w kierunku pobliskiego drzewa. Usiadł na gałęzi, obserwując pojedynek, którego wynik mógł być tylko jeden.
Zadowolony z efektu, jaki wywołał, Marcus zwrócił się ponownie w stronę Alarica. Mag zaklął w duchu. Miał nadzieję, że kłótnia potrwa dłużej i zdąży przynajmniej częściowo odzyskać utraconą moc. Jak to było? Nadzieja matką głupich?
– Cóż, wracając do ciebie…
Alaric zamrugał oczami, gdy Marcus zniknął. Nie mógł się teleportować, poczułby to. Jedynym logicznym wyjaśnieniem było to, że Marcus potrafił się poruszać z niesamowitą szybkością. A osłabiona bariera Lysandra fizycznego ataku nie wytrzyma. Jego przypuszczenia potwierdziły się, gdy poczuł za sobą obecność osoby, której nie było tam jeszcze chwilę temu. Nie zdążył się jednak odwrócić, gdy poczuł rękę, zaciskającą się mu na gardle. Zamarł, nie ruszając się nawet o centymetr. Jeśli czarownik przywoła teraz płomienie, przepalą mu przełyk i oddzielą głowę od ciała. Dlaczego ten cholerny Lysander nie chciał mu zdradzić sekretu nieśmiertelności?! Wtedy nie miałby takich kłopotów…
– Bardzo łatwo byłoby cię zabić. Lecz chcę, by Lysander cierpiał. Jednak jest nekromantą, więc może cię z powrotem przywołać. Cena będzie wysoka, ale jestem pewny, że to zrobi. Nawet gdybym cię zabrał ze sobą, pozostałaby mu nadzieja, że cię odbije. Ale gdybyś był blisko, tuż obok, ale jednocześnie daleko, zupełnie niedostępny? To bolałoby najbardziej, nieprawdaż? – ręka Marcusa zacisnęła się jeszcze mocniej, odcinając dopływ tlenu. Alaric musiał coś wymyślić i to szybko. Nie wiedział, co przeciwnik miał na myśli, ale nie miał zamiaru czekać, aż ten wyjawi mu swój pomysł. Musiał znaleźć zaklęcie odpowiednie do sytuacji. Jeśli uda mu się uczynić swoje ciało niematerialnym choć przez kilka sekund, zdoła odsunąć się na bezpieczną odległość. Jakie to były słowa?
– Gdyby ci tak usunąć pamięć?
Alaric zamarł, słysząc głos Marcusa tuż przy swoim uchu. Jeśli straci swoje wspomnienia… to będzie katastrofa. Razem z nimi straci całą wiedzę magiczną, którą zebrał przez lata. W takim wypadku nieśmiertelność byłaby poza jego zasięgiem, jego marzenie pozostałoby niespełnione. W dodatku Lysander… Od jakiegoś czasu stał nad przepaścią i Alaric niejednokrotnie go od niej odciągał. Jeśli mag przekroczy kiedyś tę granicę… Aż strach pomyśleć, co by się stało ze światem, gdyby dostał się w ręce Marcusa. Dlatego musiał żyć.
– Memoriam tenere, in animo habere…
Marcus rozpoczął zaklęcie. Położył dłoń na sercu czarodzieja, śpiewnie intonując kolejne słowa. Alaric nie miał wyjścia. Całą pozostałą mu magię skupił w jednym miejscu, tworząc na klatce piersiowej tarczę nie do przebicia jednym atakiem, nie ważne jak silnym. Czarnoksiężnik to zignorował lub nie zauważył. Skończył zaklęcie, sycząc ostatnie słowo.
Czarodziej zamarł, oczekując skutków czaru. Nic się nie stało. W spowolnionym tempie patrzył, jak zaklęcie wsiąka w jego tarczę, po czym się odbija. I trafia prosto w Gilana, stojącego kilkanaście metrów dalej i przyglądającego się ich zmaganiom.
***
– Gilan! - Adriana ponownie potrząsnęła nieprzytomnym chłopakiem. Odkąd upadł trafiony zaklęciem, nie poruszył się ani razu. Przynajmniej Marcus i jego towarzysze się wycofali. Czarnoksiężnik wyglądał, jakby dostał prezent na gwiazdkę. Lilith była wyraźnie niezadowolona z przerwania pojedynku, choć zabójczyni odetchnęła z ulgą. Nie miała już siły, aby walczyć z wiedźmą. Jednak jej radość nie trwała nawet sekundy, przed oczami wciąż miała trafionego zaklęcie chłopaka.
Odpadł z gry król…
Słowa Marcusa brzęczały jej w uszach, wprowadzając zamęt w myślach i niepokój. Gilan był królem… Więc kim ona? Królową? Wydawało się mało realne, aby Lysander powierzył tak ważną rolę komuś, kogo niezbyt darzył sympatią. Jednak nigdy nie chciał jej pokazać rozstawienia sił, choć tyle razy prosiła. Wielka szachownica, o której mimochodem wspomniał Alaric, wciąż pozostawała dla zabójczyni tajemnicą. Czy gra miałaby najmniejszy sens, skoro król wypadł z gry?
– Gilan, obudź się!
Alaric pojawił się obok, przykładając dłoń do serca zwiadowcy. Odetchnął z ulgą, wyczuwając bicie serca i energię, krążącą w żyłach. Wyrzuty sumienia przysłaniały mu logiczne spojrzenie na świat. W końcu to on był celem ataku. Gilan żył, więc można go będzie obudzić i mieć nadzieję, że zaklęcie nie zadziałało. A jeśli tak… Od czego jest Lysander? Niech wreszcie się do czegoś przyda. Oczywiście, najpierw Alaric musiał złapać jego duszę i z powrotem przywiązać do ciała.
– Jest tylko nieprzytomny. Przenieśmy go do dworu. Zajmę się Lysandrem, a potem nim…
W tym momencie zwiadowca poruszył się lekko i jęknął, gdy jego ręka dotknęła podłoża. Musiał na nią upaść i mocno obtłuc. Na szczęście nie była złamana. Adriana odepchnęła Alarica, przysuwając się bliżej Gilana. W jej oczach dało się odczytać niesamowitą ulgę. Tak się bała, że chłopakowi coś się stało. Może tego nie pokazywała, ale stał się jej naprawdę bliski, był jedną z niewielu osób, którym mogła wszystko powiedzieć. Nie, żeby z tego kiedykolwiek skorzystała. Jednak zaufanie robiło swoje i myśl, że może go stracić…
– Wszystko w porządku, zwiadowco? - spytała cicho, widząc, jak otwiera powoli oczy. Zielone tęczówki spojrzały na nią z zakłopotaniem i niepewnością, a jego ciało drgnęło, gdy próbował się gwałtownie odsunąć. Zakasłał mocno, przykładając dłoń do ust. Pojawiły się na niej krople krwi. Gilan nie przejął się tym, tylko spojrzał na zabójczynię przeszywającym wzrokiem.
– Kim jesteś?


***
Wpadła do kolejnego pokoju, szybko przeszukując go wzrokiem. Nie było go. Nigdzie go nie było. Zniknął, nie powiedział ani słowa, nie dał żadnego znaku. Zostawił ją. Rozumiała, że może być zdezorientowany, że chciał odwiedzić rodzinę. Wytłumaczyła mu, że jego ojciec jest w niewoli u Genoweńczyków, ale informacja nie wywarła na nim wrażenia. Uśmiechnął się tylko z politowaniem, nie wierząc w jej słowa i ponownie zapytał, kim jest. Wtedy wybiegła z pokoju, aby uspokoić myśli.
Zaklęcie Marcusa zadziałało. Niech szlag go trafi! Adriana miała ochotę odszukać czarnoksiężnika i zapoznać go bliżej ze swoim sztyletem. Tylko wizja jej nieuchronnej w tym wypadku śmierci, powstrzymywała ją od realizacji pomysłu. Nie była zła na Alarica, każdy ma się prawo bronić. Kto mógł przewidzieć, że zaklęcie odbije się od tarczy i trafi w Gilana? Może ewentualnie Michael, ale z nim nie widziała się od kilku tygodni. I bardzo dobrze.
Alaric nie potrafił cofnąć czaru ani usunąć jego skutków. Lysander z pewnością coś by na to poradził, ale wciąż był niedysponowany. Powinni się cieszyć, że Marcus tak łatwo odpuścił. Bez czerwonowłosego maga mógł ich zmieść z powierzchni ziemi, nawet tego nie zauważając. Carleton od kilkunastu godzin siedział nad księgami, próbując znaleźć sposób, aby zawrócić duszę przyjaciela. A teraz jeszcze to.
Adriana wpadła do biblioteki, trzaskając głośno drzwiami. Alaric podniósł zirytowany głowę i przeszył ją błękitnym spojrzeniem. Wzdrygnęła się, w takich momentach aż czuła jego moc. Dopiero po chwili irytacja znikła, a zastąpiła ją troska i zaskoczenie. Dziewczyna rzadko przebywała wśród książek, woląc świeże powietrze, niż kurz i specyficzny zapach pergaminów.
– Coś się stało? - spytał zaciekawiony, krzywiąc się nieznacznie i masując opuszkami palców skronie. Głowa bolała go niemiłosiernie, głównie przez spory ubytek magii. Najpierw musiał wyleczyć obrażenia Gilana, potem zaś zająć się Adrianą, która wcale nie była w lepszym stanie. Choć wypił już dwie kawy, wyczerpanie wciąż wdawało mu się we znaki. Potrzebował odpoczynku, ale były ważniejsze rzeczy. Musiał ściągnąć Lysandra. Czarnoksiężnik będzie mu sporo winny i chyba nie wypłaci się do końca swojego marnego życia. O ile w ogóle zamierzał umrzeć.
– Zwiadowca zniknął. Nigdzie go nie ma - oznajmiła nerwowo. Zupełnie siebie nie poznawała. Powinna się wykonać jakieś zlecenie, aby uspokoić rozszarpane nerwy.
Czarodziej zmarszczył brwi, mamrocząc pod nosem zaklęcie. Syknął, gdy ból głowy ponownie dał o sobie znać. Naprawdę zaraz komuś coś zrobi. Marcus był zbyt potężny, ale Akarian idealnie nadawał się do wyżycia się na nim.  Może później, jak tylko odzyska siły i będzie musiał rozładować napięcie.
Wysłał swoje zmysły na poszukiwanie Gilana. Jednak nigdzie nie mógł znaleźć złotej aury. Nie było go we dworze. Sięgnął dalej, klnąc przy tym cicho. Co ten zwiadowca sobie myślał, wybierając się na wycieczkę, gdy nic nie pamiętał? Przecież Adriana wytłumaczyła mu, jaka jest sytuacja. Wrogowie mogli się pojawić lada chwila, dlatego nie powinni opuszczać domu, który Lysander zapobiegawczo otoczył wieloma zaklęciami.
– Nigdzie go nie ma. Już dawno opuścił Czarną Puszczę – westchnął, wracając myślami do biblioteki. Adriana zacisnęła zęby, prychając cicho. Odwróciła się na pięcie, zdecydowanym krokiem ruszając w kierunku drzwi.
– Co chcesz zrobić?
– To chyba oczywiste. Idę go szukać, nie będzie się przecież pałętał po nocy.
– Adriano, to wciąż zwiadowca, mimo, że nie pamięta żadnego z nas. Halta i Willa sobie przypomina. Poczekaj godzinę, skończę i pójdę go szukać.
Adriana odwróciła się i podeszła do maga, kładąc mu dłoń na ramieniu. Przemęczał się i to zupełnie niepotrzebnie. Sama mogła poszukać zwiadowcy, zapowiadało się na dłuższą podróż. Siłą usadziła go na krześle, gdy próbował się podnieść.
– Wiesz, Alaricu… Nie musisz wszystkich chronić. Potrafię o siebie zadbać, najwyraźniej w przeciwieństwie do ciebie. Spójrz tylko, siedzisz tu ledwo żywy i oczekujesz olśnienia. Idź spać, odpocznij, rano na pewno na coś wpadniesz. Lysander, choć go nie lubię, to muszę przyznać, jest silny. Spokojnie wytrzyma tę jedną noc, a ty będziesz w lepszej formie. Ja w tym czasie znajdę Gilana. Przyprowadziłam go tutaj, więc jest moim problemem.
– Ale…
– Nie chcesz chyba zostawić przyjaciela samego? – wysunęła ostateczny argument. Wiedziała, że już wygrała. Alaric nigdy nie opuści Lysandra, a szkoda, bo tamten zdaniem zabójczyni nie zasługiwał na jego przyjaźń. Chociaż może nie widziała wszystkich aspektów.
Zapadła cisza, gdy czarodziej gryzł się z myślami. Bezwiednie wystukiwał na ławie skoczną piosenkę, która nijak miała się do obecnej sytuacji.
– W porządku - westchnął ciężko, podpierając głowę. – Znajdź Gilana, muszę go przeprosić, że przeze mnie oberwał.
– To nie twoja wina, tylko Marcusa.
– Zadziwiające, po raz pierwszy zgadzałabyś się z Lysandrem – uśmiechnął się lekko, wyciągając w górę rękę. Zanim Adriana zdążyła zareagować, czochrał jej włosy.
– Zamknij się. Jesteś już tak zmęczony, że zaczynasz mnie mylić z dzieckiem – mruknęła, odtrącając jego rękę. Skierowała się w stronę drzwi. Przystanęła w progu, odwracając się do towarzysza.
– Znajdę go. Przysięgam.

Odpowiedzi nie było. Alaric zasnął, oparłszy głowę o księgę zaklęć.


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Przed wami prolog opowiadania, które piszę z Bianką. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto zechce to czytać i wyrazić swoją opinię w komentarzach ;) 
Jeśli zawita tu ktoś nowy i nie potrafi zorientować się w historii - zapraszam na mojego bloga, gdzie będziecie mogli zapoznać się z postaciami, które będą występować w opowiadaniu. Będzie ich tylko kilka, więc nie powinno być problemu.
Dla tych, którzy czytają mojego bloga: wydarzenia zawarte w tym opowiadaniu nie mają wpływu na główną historię. Charaktery (np. Marcusa) w głównej historii też mogą być inne, więc proszę się tym nie sugerować. Po prostu razem z Bianką tworzymy nową historię, wykorzystując postaci z książek lub te, które same powołałyśmy do życia. 
To byłoby na tyle.
Pozdrawiam,
Mentrix