Gilan w duchu dziękował Crowleyowi, że zwiadowcze płaszcze są takie
wytrzymałe. Niedawno wpakował się w jakiś gęstszy las, w którym nie brakowało
cierni, chaszczy i ostrych gałęzi, które stale zahaczały o jego okrycie.
Potrafił docenić, że gdyby nie dowódca korpusu, jego ubranie pewnie już dawno
leżałoby w strzępach na wilgotnej ziemi, a skóra byłaby poobdzierana i pełna
ran.
Odkąd jakaś wariatka zaczęła opowiadać mu o magii, porwaniu ojca i
przyjaciół oraz rudych wiedźmach, które próbują wszystkich spalić za pomocą
wielkich kul ognia, dodatkowo twierdząc, że jeszcze niedawno w to wszystko
wierzył, minęły już dobre cztery godziny. W tym czasie stale przesuwał się na
północ. Wybrał ten kierunek instynktownie, bo to właśnie na północy znajdowało
się Norgate, lenno, w którym stała jego zwiadowcza chatka.
Aktualnie nie miał pojęcia, w jakim dokładnie miejscu się znajduje, choć
rodzaj lasu wskazywał, że przebywa gdzieś na południu Araluenu. To oznaczało,
że aby wrócić do domu będzie musiał przebyć spory kawał drogi.
Najpierw jednak powinien dotrzeć do jakiegoś miasteczka lub wioski, aby
zorientować się, gdzie obecnie przebywa. A póki co nie okazało się to łatwym
zadaniem. Ciernie stawały się coraz bardziej uciążliwe, bo niekiedy zahaczały
mu o twarz – jedyną nieosłoniętą część ciała, a on sam zaczął się męczyć,
musząc co chwilę omijać co większe kępy chaszczy.
Dodatkowo nękała go myśl, że ta wariatka z domu, z którego uciekł, może
chcieć go gonić. Wolał nie mieć z nią jakiejkolwiek styczności, dlatego nie
pozwalał sobie i Blazowi, który podążał za nim, na choćby najmniejszy
odpoczynek.
A więc pozostawało mu tylko mieć nadzieję, że jakieś miasteczko znajduje
się dość blisko tej wstrętnej puszczy i że w najbliższym czasie do niego trafi.
Przez całą drogę Gilanowi towarzyszyły nieprzeniknione ciemności – choć
zwiadowca miał dobry wzrok, musiał go mocno wytężać, aby cokolwiek tutaj dojrzeć
– teraz natomiast przez gęstwinę pnączy i liści siłą zaczęły przedzierać się
drobne promyki słońca. Nie żeby zrobiło się jasno – co to, to nie. Zwykły
człowiek o przeciętnym wzroku nadal nie zobaczyłby tutaj nic. Dla Gilana jednak
taka ilość światła wystarczyła, aby mógł przyspieszyć trochę swoje tempo.
Zauważył także, że ilość kłujących cierni i chaszczy, wczepiających się w
ubranie, znacznie malała. Musiał wychodzić już z tej gorszej i trudniejszej do
przebycia części lasu. W samą porę, bo jego cierpliwość do ciągłego
odplątywania się z zarośli powoli zaczynała się kończyć. A trzeba zaznaczyć, że
cierpliwość zwiadowców jest przecież legendarnie wytrzymała.
Wziął głęboki wdech, ponieważ jego stopa po raz kolejny zaczepiła się o
jakieś pnącze. Miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie. Za wszelką cenę
chciał już się dostać do tego miasteczka, bo to oznaczało koniec jego męki. Ale
oczywiście żadna oznaka cywilizacji nie pojawiała się na horyzoncie. Bo
przecież nie można było założyć żadnej wioski trochę bliżej tego przeklętego
miejsca.
Przynajmniej opuścił już tę najbardziej męczącą partię lasu.
Szedł jeszcze z pół godziny, kiedy do jego nosa wdarł się całkiem inny
zapach – zapach, którego wyczekiwał już od prawie pięciu godzin, zapach,
towarzyszący zwykle osadom i miastom, zwykły zapach bytności ludzkiej.
Od razu przyśpieszył kroku. Chciał dostać się tam jak najszybciej,
zwłaszcza, że aromat palących się ognisk od razu zaostrzył jego głód. Już nie
przejmował się tym, że czasami wokół jego ręki owijały się pnącza – przedzierał
się przez las w wyjątkowo szybkim tempie.
Po chwili przyśpieszył je jeszcze bardziej, bo las ponownie zaczął się
przerzedzać. Teraz można się było po nim normalnie poruszać. Nie istniało już
ryzyko, że zapląta się w jakieś bardziej kapryśne zarośla, ponieważ te
czepiające się ubrań, zniknęły już całkiem.
Przeszedł do biegu. A biegł całkiem bezgłośnie – instynktownie omijał suche
patyki, które pod jego stopą mogłyby złamać się z trzaskiem, unikał zwisających
gałęzi, które przez jego dotyk mogłyby zaszeleścić zdradziecko. W takim lesie
czuł się pewnie, jakby był jego sprzymierzeńcem.
Wskoczył na grzbiet Blaze’a, aby nie męczyć się nadto. Jego koń odznaczał
się wyjątkową wytrzymałością; Gilan był pewien, że dla niego przeprawa przez
las była malutką błahostką.
Już po chwili przed nimi pojawiło się tak długo wyczekiwane miasto. Nie
należało do największych, ale nie było też małe. Gilan już kiedyś tutaj gościł
– poznawał to kamienne ogrodzenie, tą wysoką wieżę kościoła i mały zameczek,
stojący w samym centrum. W tym to mieście mieszkała teraz Marge, znajoma, z
którą widział się ostatnio kilka lat temu.
Miał wielkie szczęście – Marge pewnie dobrze go ugości.
– Czeka nas pyszna kolacja i wygodne posłanie – odezwał się radośnie
do Blaza, na co koń potrząsnął radośnie głową.
~~~~~~~~~
W mieście nie pachniało
zbyt ładnie, ale dało się przyzwyczaić. Już po chwili Gilan nie zwracał uwagi
na odór ścieków, które spływały bokami mniejszych uliczek, a nauczył się
wychwytywać tylko piękny zapach przygotowywanych na ulicach potraw.
Problemem okazało się
dotarcie do domu Marge. Gilan całkiem zapomniał, w której części miasta się
znajdywał. Dlatego minęło trochę czasu, zanim się tam dostał. Informacje o jej
miejscu zamieszkania otrzymał od jakiejś staruszki, siedzącej na kawałku drzewa
i pilnującej swojego wnuka. Musiała chyba bardzo lubić Marge, bo kiedy Gilan o
niej wspomniał, na pomarszczonej twarzy kobiety od razu pojawił się uśmiech.
Dzięki staruszce
odnalezienie drogi od razu stało się łatwiejsze, a pod domem Marge znalazł się
po niecałych pięciu minutach.
Musiał znajdować się na
uboczu miasta, bo było tutaj dużo ciszej niż wokół głównej ulicy. Kupcy nie
nawoływali do siebie i nie obrzucali się swoimi produktami, na środku drogi nie
bawiło się aż tak dużo dzieciaków, a tłum ludzi, którego wcześniej Gilan nie
mógł uniknąć, tutaj najwyraźniej nie dotarł.
Drzwi frontowe domu Marge
stały otworem, więc zapukał i nie czekając na odpowiedź, od razu wszedł do
środka.
To był błąd. Zanim zdążył
wykonać choćby jeden ruch, ktoś wpakował mu łokieć w brzuch, a zaraz potem
przyparł go do ściany, żeby ponownie się na niego zamierzyć. Gilan zdołał
uniknąć kolejnego ciosu, tym razem wymierzonego w jego głowę. Wyrwał się z uścisku
napastnika i cofnął kilka kroków, aby dać sobie czas na wyciągnięcie obu noży.
Zanim jednak udało mu się
to zrobić, ktoś ponownie rzucił się na niego – tym razem jednak nie z zamiarem
ataku. Gilan widział tylko gęstą burzę blond loków, która przywarła do niego
mocno i głośno przepraszała za swoją pomyłkę.
Po chwili Marge oderwała
się od niego i wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Masz nierówno pod
sufitem – westchnął Gilan, przyglądając się dziewczynie. – Każdego gościa tak
witasz?
Gilan stwierdził, że Marge
bardzo zmieniła się od tych czterech lat, podczas których się nie widzieli.
Dziewczyna miała wtedy siedemnaście lat, jej uroda była jeszcze bardziej
dziecięca. I choć nadal zarażała dobrym humorem wszystkich dookoła i cała
emanowała radością i energią, Gilanowi wydawało się, że teraz jakby potrafiła
ją okiełznać, kontrolować.
Zmieniła się jej sylwetka,
twarz, zmieniły się oczy, zmienił się nawet głos, ale jedna rzecz pozostała
taka sama – niesforne blond loki nadal rozsypywały się na wszystkie strony,
zajmując większą część pomieszczenia.
– Nie wszystkich –
wydyszała, kiedy udało jej się trochę uspokoić. – Tylko tych, którzy wydają się
Genevie podejrzani i wchodzą do mojego domu nieproszeni.
– Kim jest Genevie? –
spytał Gilan, marszcząc brwi.
– To ta staruszka, której
pytałeś się o drogę do mnie. Widocznie nie poznała w tobie zwiadowcy, ma dość
mocne problemy z pamięcią, więc mogła nie skojarzyć łuku i płaszcza
zwiadowczego z twoją profesją.
Chwilę stali w miejscu, przyglądając się sobie i nic nie mówiąc. Po chwili
jednak Marge potrząsnęła głową, jakby przypominając sobie, że przecież
należałoby zaprosić gościa do środka. Gilana posadziła na krześle w kuchni i od
razu na stole położyła mu talerz z zupą.
Także i ona dosiadła się do stołu.
Już od dawna Gilanowi nic tak nie smakowało. Zupa była wyśmienita. Nie
dość, że wypełniała pusty brzuch, to jeszcze dodatkowo przyjemnie rozgrzewała.
Póki zwiadowca nie skończył jeść, Marge nie zadawała pytań. Musiała
widzieć, jaki jest głodny i zmęczony. Gilan włożył sobie do ust ostatnią łyżkę
i z zadowoleniem westchnął, wyciągając się na krześle.
– Ty robiłaś? Była pyszna – odezwał się.
Marge zaśmiała się szczerze i pokręciła głową.
– Nie wiem, czy pamiętasz, ale kiedy ostatnio próbowałam przy tobie
zrobić potrawkę, to ją spaliłam – zaśmiała się. – To zasługa Genevie. Ona
przynosi mi zupę, ja jej upolowane zwierzęta.
Gilan pokiwał ze zrozumieniem głową.
– A ty co tu robisz? Jesteś na wakacjach i wpadłeś odwiedzić swoją
koleżankę z dawnych lat? – spytała Marge, a ironia, którą jej głos aż ociekał,
wyraźnie wskazywała, że w takie głupie wyjaśnienia nie uwierzy. Na pewno nie po
tym, jak miała okazję obejrzeć fatalny wygląd zwiadowcy i jego poniszczone
ubranie.
Gilan zastanowił się chwilę. Znał Marge bardzo dobrze, wiedział, że jest
godną zaufania osobą, więc dlaczego miałby się jej nie zwierzyć z wszystkiego,
co zaszło tego dnia? Biorąc pod uwagę także fakt, że miał ochotę się komuś
wygadać, ten pomysł nie wydawał się taki zły. Bo w sumie co mogło być złego w
niestabilnej emocjonalnie wariatce, która go dzisiaj naszła?
– Zostałem porwany i uciekłem, a że nie miałem się gdzie podziać,
przyszedłem do ciebie prosić cię o pomoc – powiedział, wzruszając ramionami, a
kiedy zauważył pytające wyraz twarzy Marge, ciągnął dalej: – Obudziłem się w
jakimś ciemnym i mrocznym domu. Przyszła do mnie niezrównoważona psychicznie
kobieta, która zaczęła mi opowiadać brednie o tym, że mój ojciec i przyjaciele
mieliby być rzekomo porwani, o jakiś rudych wiedźmach, czarnoksiężnikach,
mieczu, którego muszę pilnować i informacjach, których nie mogę zdradzić.
Marge spoglądała przez chwilę na niego, próbując z jego twarzy wyczytać
jakiekolwiek oznaki żartu lub kłamstwa, ale Gilan był całkiem spokojny i
wyjątkowo jak na niego poważny – nic nie zdradzało, że to wszystko miałoby być
nieprawdą.
Westchnęła głęboko, głowiąc się, dlaczego ten zwiadowca zawsze musi
przybywać do niej z takimi rewelacjami.
– Nie wierzysz? – spytał Gilan, zapewne dostrzegając niemałe
zdezorientowanie malujące się na jej twarzy.
– Nie – zaprzeczyła. – Zastanawiam się, dlaczego zawsze ciągniesz za sobą
kupę kłopotów i za jakie grzechy, zawsze przychodzisz z tym do mnie – zaśmiała
się głośno.
– I tak zareagowałaś lepiej niż ostatnio.
– Zdążyłam się przyzwyczaić.
Uśmiechnęli się, wspominając dawne czasy, w których musieli walczyć ze
Skottami i przeszkodzić im w zdobyciu wyjątkowo groźnej włóczni. Byli wtedy ze
sobą bardzo blisko. Żaden z nich nie wiedział, dlaczego ich drogi się rozeszły,
chociaż spędzili ze sobą tyle czasu, tyle razem przeżyli. Nie mieli pojęcia,
dlaczego nie skontaktowali się ze sobą listownie po tym, jak Gilan odszedł na
północ, a Marge na wschód. Żaden nawet nie domyślał się, dlaczego nie
odwiedzili się nawzajem, choć mieli do tego tyle okazji – a teraz bardzo tego
żałowali, bo zauważyli, jak dużo stracili przez te parę lat, podczas których
nie zamienili ze sobą choćby słowa.
Zza okna dobiegł ich wesoły pisk dziecka. Marge otrząsnęła się z tych myśli
i wstała od stołu. Krzesło zaszurało o podłogę. Skrzywiła się – nieprzyjemny
dźwięk wywołał gęsią skórkę na jej ręce.
– Jesteś jeszcze głodny? – spytała z naprawdę szerokim uśmiechem, na co
Gilan pokiwał głową, a na jego twarzy wykwitł, o ile to możliwe, uśmiech
jeszcze szerszy.
Wyszli z domku w ciągu pięciu minut, nie dając zwiadowcy czasu na
powyciąganie gałązek i lisków ze swoich włosów. Musiał się pogodzić z faktem,
że będzie musiał zrobić to w drodze do gospody, do której prowadziła go teraz
Marge.
Kiedy wyszli na główną ulicę, w ruch poszły ich łokcie, którymi musieli z
całej siły roztrącić tłum pchający ich w złą stronę. W pewnym momencie Gilan
musiał uchylić się nawet przed cuchnącą rybą, która szybowała przez całą
szerokość uliczki, aby później uderzyć w nos straganiarza z konkurencji.
Zwiadowca stwierdził, że sprzedawca, który rzucił rybę, miał naprawdę dobrego
cela, skoro udało mu się z takiej odległości trafić swojego wroga prosto w
twarz. Zaraz potem odbił się od niego jakiś chłopczyk, bawiący się wesoło ze
swoimi kolegami. Dziecko przyglądało mu się przez chwilę z ciekawością i trochę
jakby lękiem, ale kiedy zobaczyło Marge od razu się uśmiechnęło.
– Leć, mały, do Genevie i powiedz jej, że mięso przyniosę jutro nad ranem –
zawołała do chłopczyka, zanim zdążył odbiec. – Wnuk Genevie. Albo prawnuk –
wyjaśniła Gilanowi, po czym znów zaczęła się przepychać po prąd poruszającego
się tłumu.
Po kilku kolejnych unikach przed lecącymi produktami, łokciach wpakowanych
w brzuch i żebra oraz brutalnych popchnięciach i zderzeniach znaleźli się w
swojej upragnionej oberży.
Pomalowany na zielono, odrapany szyld głosił, że gospoda nazywa się ,,Pod
starym kurczakiem”. Gilan zaczął zastanawiać się, dlaczego ktoś nazwał ją w tak
mało zachęcający sposób, ale nie kwestionował wyboru Marge. W końcu to ona
tutaj mieszkała i ona znała tutejsze okolice – co nie zmieniało faktu, że gdyby
był tu sam, na pewno nie postawiłby swojej nogi w tym miejscu.
Kiedy weszli do środka, wrażanie Gilana dotyczące oberży od razu się
poprawiło – w ich nozdrza uderzył piękny zapach przygotowywanych posiłków,
zaostrzający apetyt i sprawiający, że ślinka napłynęła im do ust. Wnętrze także
działało na korzyść gospody. O ile zewnętrzny wygląd niezbyt za nią przemawiał,
w środku było całkiem przytulnie. Niski sufit, drewniane ławy i miła, rodzinna
atmosfera naprawdę podobały się Gilanowi, który teraz skarcił się w duchu za
tak powierzchowną pierwszą ocenę.
– Marge! – wykrzyknął gruby mężczyzna, stojący za barem i wycierający
szklanki. Dzięki uśmiechowi rozciągającemu się od ucha do ucha jego oblicze
wydawało się naprawdę przyjazne. – Witaj! Co ci tym razem podać?
– Witaj, Gonesie. – Uśmiechnęła się dziewczyna i podeszła do właściciela
gospody. – Co dzisiaj polecasz?
Po chwili już siedzieli przy jednej z ław, jedząc pyszną pieczoną
jagnięcinę, którą zaoferował im Gones, tłumacząc, że jego żona bardzo się
starała, przygotowując ją.
– Naprawdę dobre – powiedział Gilan, połknąwszy kawałek mięsa.
Naraz zwiadowca zmarszczył brwi, w zamyśleniu spoglądając na mężczyznę,
który z głośnym hukiem otwieranych drzwi wszedł do oberży. Do środka wpadło
trochę świeżego powietrza, przerzedzając gorące opary, które wydostawały się z
kuchni szczelinami przy drzwiach. Gilan wysunął trochę szyję, chcąc przyjrzeć
się lepiej nowo przybyłemu.
– Coś się stało? – spytała Marge.
– Nie… Po prostu ten mężczyzna był bardzo podobny do twojego taty. –
Uśmiechnął się uspokajająco do dziewczyny. – A w ogóle jak tam u niego? Trzyma
się?
Wesołość, która do tej pory nie opuszczała dziewczyny, naraz znikła, choć
widać było, że Marge bardzo starała się utrzymać choćby jej pozory. Mimo to,
Gilan zauważył cień smutku, który przemknął po jej twarzy i błyszczące łzy,
które w ekspresowym tempie zebrały się w kącikach jej oczu.
– Zmarł – powiedziała krótko, tak aby Gilan wiedział, że ma nie drążyć
tematu.
– Może pokarzesz mi miasto?
Chciał rozluźnić atmosferę, która po wzmiance o Carlu Eddysonie zagęściła
się i napięła. Choć wiedział, że to nie jego wina, nie lubił takich momentów,
kiedy nieumyślnie pogarszał ludziom nastroje, wkraczając na niezbyt przyjemne
tematy.
– Z wielką chęcią – odparła, a Gilan naprawdę ucieszył się, widząc pogodny
uśmiech, który znowu zagościł na jej twarzy.
~~~~~~~~
Witam wszystkich!
Mamy rozdział pierwszy. Przepraszam, że tak długo czekaliście, ale... Dobra nie mam wymówki.
Mam nadzieję, że wam się spodoba, mimo że z akcją polecimy dopiero w kolejnym :) Zapraszam do komentowania, oceniania, wyrażania opinii, krytykowania i co tam jeszcze chcecie :)
Pozdrowionka,
Bianka!